Lalka - zadania maturalne

Przestrzeń i bohaterowie

Spis treści

Przestrzeń i bohaterowie. Lalka. Zadanie maturalne: 

Porównaj konwencje literackie podanych tekstów. Zwróć uwagę na  wykreowane w nich przestrzenie i bohaterów literackich.

 

Zadanie maturalne do pisemnej części matury z polskiego na poziomie rozszerzonym, na której wymagana jest umiejętność pisania dobrego wypracowania maturalnego.

Klucz odpowiedzi jest dołączony do zadania maturalnego.

Podstawą dla opracowania tego zadania maturalnego było zadanie maturalne stworzone przez CKE na potrzeby matury z języka polskiego (Matura 2010).

Poziom rozszerzony.

 

Bolesław Prus: Lalka  - fragmenty tekstu do zadania maturalnego

 

Lalka 

Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe szło się na lewo, do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, sieć pełna korków do butelek, wreszcie – wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia.
Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem, na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja tudzież dwaj synowcy starego – Franc i Jan Minclowie. Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi doświadczyłem zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza.
– A, szelma! – wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacji, przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi.
Zwinąłem się w kłębek z bólu, lecz od tej pory nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki miały dla mnie smak pieprzu. Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem uwierzyć, że ten jowialny staruszek posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak widziany z wnętrza sklepu wydaje się mniej zabawnym niż od ulicy.
[...] W tym otoczeniu upłynęło mi osiem lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu do innych kropli jesiennego deszczu.
Bolesław Prus, Lalka, Kraków 2004

Bruno Schulz: Noc wielkiego sezonu - fragment tekstu do zadania maturalnego


Noc wielkiego sezonu 
Mój ojciec chodził zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczącymi oczyma,
w jasno oświetlonym sklepie, i nasłuchiwał.
Przez szyby wystawy i portalu dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar
płynącej ciżby. Nad ciszą sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisająca z wielkiego
sklepienia, i wypierała najmniejszy ślad cienia z wszystkich szpar i zakamarków. [...] 
Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i rozgałęziać
poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujący w mętach nocy.
Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnącym niepokojem daleki przypływ tłumów, które
nadciągały. Rozglądał się z przerażeniem po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni
i rudzi aniołowie dokądś odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłumami, które
wnet miały zalać ciszę sklepu plądrującą hałaśliwą rzeszą i rozebrać między siebie,
rozlicytować całą tę bogatą jesień, od lat zbieraną w wielkim zacisznym spichlerzu.
Gdzie byli subiekci? Gdzie były te urodziwe cheruby, mające bronić ciemnych,
sukiennych szańców? Ojciec podejrzewał bolesną myślą, że oto grzeszą gdzieś w głębi domu
z córami ludzi. Stojąc nieruchomy i pełen troski, z błyszczącymi oczyma w jasnej ciszy
sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w tylnych komorach wielkiej
kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed nim, izba za izbą, komora za komorą, jak dom
z kart, i widział gonitwę subiektów za Adelą przez wszystkie puste i jasno oświetlone pokoje,
schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej kuchni, gdzie
zabarykadowała się kuchennym kredensem.
[...] Ojciec krzyknął z gniewu i rozpaczy, ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem
bliski i nagle jasne okna sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi śmiechem,
rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lśniących szybach. Ojciec stał się purpurowy
ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał
hałaśliwą ciżbą do sklepu, ojciec mój jednym skokiem wspiął się na półki z suknem i, uwisły
wysoko nad tłumem, dął z całej siły w wielki puzon z rogu i trąbił na alarm. Ale sklepienie
nie napełniło się szumem aniołów, śpieszących na pomoc, a zamiast tego każdemu jękowi
trąby odpowiadał wielki, roześmiany chór tłumu.
– Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać! – wołali wszyscy, a wołanie to, wciąż
powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło powoli w melodię refrenu, śpiewaną
przez wszystkie gardła. Wtedy mój ojciec dał za wygraną, zeskoczył z wysokiego gzymsu
i ruszył z krzykiem ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głową spęczniałą
w pięść purpurową, wbiegł, jak walczący prorok, na szańce sukienne i jął przeciwko nim
szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i wyważał je z osady, podsuwał się
pod ogromne postawy sukna i unosił je na zgarbionych barach, by z wysokości strącać je na
ladę z głuchym łomotem. Bale leciały, rozwijając się z łopotem w powietrzu w ogromne
chorągwie, półki wybuchały zewsząd wybuchami draperii, wodospadami sukna, jak pod
uderzeniem Mojżeszowej laski.
Tak wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi rzekami.
Wypływała barwna treść półek, rosła, mnożyła się i zalewała wszystkie lady i stoły.
Ściany sklepu znikły pod potężnymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymi
pasmami górskimi, piętrzącymi się w potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny
wśród zboczy górskich i wśród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów.
Przestrzeń sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełną jezior i dali, a na
tle tej scenerii ojciec wędrował wśród fałd i dolin fantastycznego Kanaanu, wędrował
wielkimi krokami, z rękoma rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj
uderzeniami natchnienia.
A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca, gestykulował lud, złorzeczył
i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe
sukna, owijali się w zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie.

Bruno Schulz, Opowiadania. Wybór esejów i listów, BN 1998

Serwis rozdaje przeglądarkom bezpieczne ciasteczka.