Zadanie maturalne: Obraz małej ojczyzny w początkowym fragmencie poematu Tomasza Różyckiego Dwanaście stacji. Jaką rolę odgrywają w tym tekście nawiązania do Pana Tadeusza?
Zadanie maturalne, które ma posłużyć maturzystom do przygotowania się do pisemnej części matury z polskiego, na której wymagana jest umiejętność pisania dobrego wypracowania maturalnego (najlepiej: rozprawki, eseju) opartego na analizie załączonego do tematu fragmentu lektury (epika, dramat) lub wiersza. Zadanie to może również przydać się do zwykłego powtórzenia wiedzy o tekście, epoce. Nie wymaga pomocy nauczyciela ponieważ klucz odpowiedzi jest dołączony do zadania maturalnego. Podstawą dla opracowania tego zadania maturalnego było zadanie maturalne stworzone przez CKE na potrzeby matury z języka polskiego na poziomie rozszerzonym.
Tomasz Różycki Dwanaście stacji - tekst do zadania maturalnego
Był marzec, bardzo ciemny i bardzo szalony, taki, jakie bywają
często w tej części Europy nad Odrą, w przedwcześnie poszarzałym mieście,
które nazywało się Opole, po niemiecku Oppeln.
To miasto, choroba moja! Prątek czarnej żółci, smutny tumor2
Rozrastający się w duszy – jakże cię nienawidzę, miasto!
Zostawić cię, wyjechać, opuścić na zawsze! Namolny
koszmarze, potworze bez duszy, bez twarzy zarazku!
Zgiń, przepadnij, zły duchu, smogu marnych życzeń,
porzuconych planów, marzeń, przekleństwo każdego ranka,
przepadnij na wieki! Ach, miasto – to miasto,
wszelkich mych uniesień świadek i mych zgryzot!
Miasto-Bohater, odznaczone po trzykroć Śląskim Orderem Błyskotliwości
i dwakroć Medalem Miasta Stu Banków i Jednej Księgarni!
Miasto o Wapiennym Licu, położone w Kotlinie
Siedmiu Cementowni, gdzieś na granicy pomiędzy Durnym
oraz Polnym Śląskiem, na Śląsku zwanym czasami Podolskim,
z uwagi na dużą liczbę ekspatriantów3, nad zaczarowaną,
gęstą rzeką o barwie sinobrunatnej, z pięknym rtęciowym poblaskiem
w te dni pogodne, nad spienioną rzeką, po której pływały
fantastyczne mazutowe figury, a detergentowe piany
opatulały przęsła mostów i oblepiały idących górą na spacer przechodniów;
nad niezgłębioną rzeką, zamieszkaną przez rzeczne potwory,
wodniki, rybole i zmutowane karpie.
Miasto rodzinne, otoczone przez doskonale urządzone lasy
z zasadzonymi równym szeregiem drzewami, salutującymi
już z dala pędzącym trasą przelotową autokarom;
miasto okalane przez lasy papierkowe, naturalne ubikacje
setek wędrowców, miasto porosłe wapiennym kołnierzem,
zasypane popiołem, z pięknymi archaicznie spękanymi blokowiskami
piętrzącymi horyzont, ze staropolską hurtownią z falistej blachy,
ze śmiejącym się zgiełkiem plansz, reklam, szyldów, słupów, kabli,
ze swoim niewymuszonym błotem, ze swym krwiobiegiem autobusów,
taksówek, ciężarówek, przesłonięte ołowiową mgłą,
pod spalinową tęczą co dzień wstające, żywe, żywe miasto.
Ach, jakże chciałbym ci powiedzieć: „Żegnaj!”.
Właśnie w tym mieście, we wschodniej dzielnicy,
nieopodal torów kolejowych i trzech barów piwnych,
pośród kałuż i wielkich błotnych zagonów, stała kamienica,
do której dostęp był od trzech ulic trzema bramami,
a przy nich stróżowały gromady pijaków i miejscowych meneli. […]
Tam to właśnie, klucząc pośród kałuż, szedł nasz Bohater,
nie tak już młody jak niegdyś, ale jeszcze chyży.
Wszedł zatem przez otwarte na oścież drzwi klatki schodowej
i potem dalej, prosto do mieszkania na parterze.
Najpierw zapukał, tak, zapukał i odczekał chwilę,
ale nie słysząc żadnej odpowiedzi, nacisnął klamkę.
[…] Nasz Bohater chodził po mieszkaniu z westchnieniem
żałosnym, wciąż się rozglądając po różnych kątach i różnych pokojach
za panią domu. Ach, jakże wiele się łączyło wspomnień z tymi ścianami,
tego nie uniesie pióro żadnego literata ni jego komputer tego nie zrozumie!
Oto słynny prastary fotel wielogarbny, na którym usiąść
było niewidzianą sztuką i który zrzucał zaraz niebacznych intruzów
niby nieokiełznany wielbłąd – tak sprężyny w nim pracowały […].
Oto i szuflada, w której chowane były najróżniejsze sprzęty,
papiery, klucze, młotek i obcążki, drewniane linijki,
gumki od słoików, zakrętki, ołówki oraz niepojęte w istocie,
przeznaczeniu oraz pochodzeniu części czegoś większego.
[…] Oto na półkach postawione
Ciężkie księgi, które zawierały wszelkie tajemnice istnienia i życia,
w ciemnych, zdobionych bogato oprawach, zapisane szyfrem,
sekretnym pismem zwanym też gotykiem. […]
W drugim tomie księgi retuszowane zdjęcia,
opatrzone w dole kabalistycznym pismem, prezentowały niezwykle
okazałych przedstawicieli rasy białej, aryjskiej,
w najczystszym swym nordyckim wydaniu, o włosach w kolorze
słomy, oczach niebieskich albo bez koloru, z płcią swą przysłoniętą listkiem
figowym jakby od niechcenia, prężących się w pozycjach
greckich herosów z pierwszej olimpiady. Kobiety przy tym występowały
jako boginie z odsłoniętym biustem. Gimnastyczne pozycje,
przybrane z powagą, podkreślaną niezwykle dramatycznym wyrazem twarzy
i groźnym spojrzeniem, zdawały się więc być całkiem niemożliwe
do przyjęcia przez zwykłych śmiertelnych. Był tam groźny rozkrok,
był bieg dostojny, poważny;
było bohaterskie napinanie łuku oraz rzut oszczepem,
dyskiem, pchnięcie kulą; było sześć rodzajów morderczych przyklęków;
był w końcu mniej przystojny karkołomny przysiad,
któremu tragizmu jednak przydawała straszna mina herosa wyznająca grozę.
Z tejże księgi, pozostawionej w mieszkaniu przez wcześniejszych
jego lokatorów, państwa Petersów, przedstawicieli narodu germańskiego
Rzeszy Niemieckiej w wersji Tysiącletniej, nasz skromny Bohater
uczył się życia i szacunku dla jego objawów.
Stąd też w nim się wzięła później wyjawiona trwoga
wobec gwałtownych wysiłków cielesnych, które wymagały
przynajmniej boskiej postaci i nieludzkiej odwagi, jak uczyła księga,
wobec czego wolał wybrać karierę intelektualną, nad wszystkie wysiłki
przedkładając poruszanie gałkami w momencie czytania […].
Wreszcie wszedł do pokoju szczególniej znanego i przez to
też jakby cichą mgłą owianego wspomnieniami z dzieciństwa.
Tam, ciężko sapiąc, stanął tuż przy oknie, które wychodziło
na mały ogródek, spoczynek dla oka. Zanim jednak zdążył obejrzeć
jabłonkę, zobaczył na parapecie znajomą wystawę:
w pudełkach z tworzyw sztucznych, plastikowych miskach
i w wypełnionych ziemią głębokich doniczkach rosły małe trawki,
nad wyraz ostrożnie kierując się ku światłu.
I tak w pojemniku po margarynie wyśmienitej do smarowania rosły
niepowstrzymanie olbrzymie pomidory, już prawie gotowe do zmiany
miejsca zamieszkania, w kubku po jogurcie selery, pory i dalej boćwinka
w pudełku po śledziu i słonych rolmopsach, potem kwiatki: tulipan,
który się rozwinął i inne, mało znane, ale już dojrzałe,
oczekujące na przesadzenie w inne okolice. Ta wiosna,
ten widok na roślinny mikrokosmos nagle napotkany we wnętrzu pokoju
zupełnie już z naszego wędrowca zdjął zmęczenie
i przywrócił przyrodzoną mu wesołość oraz optymizm,
co się objawiały szczerymi wybuchami wilgotnego śmiechu.
Tak też i teraz pewnie by się mogło zdarzyć, gdyby nasz Bohater
nagle nie zobaczył wreszcie pani domu, Babci, która właśnie z ganku
wracała do kuchni, niosąc pustą rynkę – tak tu nazywano
garnki oraz rondle – z której zrzuciła na schody resztki
pozostałe z obiadu, kartofle i stary gulasz dla kotów przybiegłych
na znajomy odgłos ze wszystkich okolicznych piwnic.
Nastąpiło witanie, niezwykle radosne […].
Tomasz Różycki, Dwanaście stacji, Kraków 2004
1 kanikuła (łac.) – u starożytnych Rzymian pora roku, w której Słońce znajduje się w gwiazdozbiorze Psa (od 22 czerwca do 23 sierpnia); okres największych upałów
2 partykularz (łac.) – miejscowość lub kraina odcięta od świata, zapadły kąt