Esej. Współczesność zza żelaznej kurtyny
U mnie wolność nie była oczywistością. Zaczyna się w ciszy mieszkania, w którym dorośli mówią szeptem o tym, czego nie wolno powtarzać w szkole. Na ścianach — portrety, w telewizji — propaganda sukcesu albo wcześniej nowomowa, która przykrywa prawdę tak grubą warstwą lakieru, że słowa przestają znaczyć to, co powinny. Starsi pamiętają sfałszowane wybory, Konstytucję PRL, nacjonalizację, prześladowania po wojnie; opowiadają o migracjach na „ziemie odzyskane”, o lęku, który władza potrafiła podsycać — także wobec sąsiadów, Niemców, Żydów. Mój kraj uczył się przez lata życia na dwa głosy: oficjalny i prywatny.
Pierwsze pęknięcia w tym murze to 1956: Poznań, a potem Węgry. Nie było łatwo, ale w poezji zaczęło się coś zmieniać. Turpizm — Różewicz, Grochowiak, Bursa — ostro pokazywał brzydotę, nie po to, by szokować, tylko żeby przebić się przez kłamstwo. Lingwiści — Białoszewski, Karpowicz — rozkręcali słowa jak zegarki, sprawdzali, czy w środku jeszcze coś tyka. Za granicą mówiono o hippisach i feminizmie, u nas pojawiali się bikiniarze, bigbit i bunt młodzieży. Państwo reagowało wrogo, ale ziarno zostało zasiane: nauczyliśmy się słyszeć fałsz.
W latach siedemdziesiątych przyszła dekada Gierka. Hasła o rozwoju, obrazki z nowych fabryk, a jednocześnie inflacja i braki w sklepach. Wtedy w literaturze zabrzmiała Nowa Fala: autorzy mówili prosto, bez ozdobników, atakowali nowomowę, która zatruwała język i społeczeństwo, budzili świadomość i odrzucali parnas. W tle — Marzec ’68 i emigracja tylu ludzi kultury, Praska Wiosna zdławiona czołgami, Grudzień ’70 i Radom ’76. Pojawił się KOR, a z nim drugi obieg: książki, gazety, ulotki przechodzące z rąk do rąk. To była szkoła odwagi, w której słowo znów miało wagę.
A potem wszystko przyspieszyło. „Solidarność” nauczyła nas jedności na przekór podziałom. Przyszedł stan wojenny, strach, więzienia, zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki, ale i rosnąca pewność, że system słabnie. Na świecie pierestrojka i głasnost, a w końcu Jesień Ludów. Okrągły Stół, mur berliński, rozpad ZSRR — to już nie były hasła z plakatów, tylko wiadomości, które zmieniały życie ludzi w mojej klatce schodowej. Kiedy przyszła wolność, nie była cukierkiem. Hiperinflacja, dług, puste sklepy, plan Balcerowicza — rzeczywistość bolała, ale znikała cenzura, otwierały się granice, można było studiować, pracować i podróżować. W polityce urosły podziały: dawni postkomuniści kontra solidarnościowcy, wahadło wyborcze aż do zawrotu głowy. W kieszeni — najpierw nokia, potem smartfon, a z nim internet, który wciągał jak czarna dziura: Web 2.0, 3.0, 4.0. Nagle każdy miał megafon, ale nie każdy miał coś do powiedzenia.
W tym nowym świecie znów wrócił problem języka: tym razem to nie nowomowa, tylko szum. Zamiast jednej wersji kłamstwa — tysiące półprawd, memy, szybkie „hot takes”. Globalizacja otworzyła horyzonty, ale też spłaszczyła tożsamości; w odpowiedzi pojawiły się glokalizacja, alterglobalizm, ruchy ekologiczne, próby odzyskania sensu na mniejszą skalę. Ktoś powie: po prostu normalność. Ja wiem, że normalność wymaga czujności. Bo nawet jeśli dziś nie ma cenzury, łatwo oddać wolność — nie komuś z gabinetu, tylko algorytmowi, który wie, co lubimy, zanim zdążymy zapytać samych siebie.
Tu pomagają trzy drogowskazy. Pierwszy to egzystencjalizm: wolność to nie wygoda, tylko odpowiedzialność i lęk, które uczą dorosłości. Drugi — personalizm: godność osoby ważniejsza niż ideologia; dialog „Ja–Ty” zamiast okrzyków. Trzeci — doświadczenie słowa z czasów podziemia: mówienie wprost, bez „parnasu”. To nie są modne slogany, tylko narzędzia do codziennego użytku: do rozmowy z sąsiadem, do odmawiania przemocy języka, do budowania wspólnoty tam, gdzie łatwo o plemiona.
Kiedy patrzę na swoje pokolenie — „Nic?”, MP3, MP4, Z — widzę zmęczenie krzykiem i jednocześnie głód sensu. Znamy karty płatnicze, komputeryzację, telefony, potrafimy działać szybko. Ale najtrudniejsza lekcja została z przeszłości: kto oddaje język — oddaje siebie. Za żelazną kurtyną nauczyliśmy się sceptycyzmu wobec łatwych opowieści i tego jednego gestu, który ratuje wszystko: sprawdzaj. Dziś to nadal działa. Bo bez uczciwych słów nie ma uczciwego życia — nawet jeśli granice są otwarte, a świat obiecuje wszystko naraz.