Esej. Współczesność wolnego świata
Dorastałem w świecie, który uczył, że wolność to rzecz naturalna jak powietrze. W podręcznikach wojna była rozdziałem, a nie codziennym lękiem; w telewizji — reklamy nowych telefonów i kart płatniczych, a nie przemówienia sekretarzy. Moi rodzice opowiadali o hippisach, którzy chcieli pokoju, i o długowłosych muzykach, co grali głośniej niż kazano, a w tle majaczył Wietnam — pierwszy konflikt, który zalał salony amerykańskich domów. Z tych sprzecznych obrazów — wolności i krwi — narodził się u nas język, który miał być szczery: kontrkultura z hasłami indywidualizmu, autentyczności, pacyfizmu, feminizmu. „Nie musisz udawać” — to było przyzwolenie i zobowiązanie naraz.
W literaturze starsi bracia kontrkultury — Beat Generation — pokazywali, jak się błądzi po mapie własnej duszy bez przewodnika i bez ubezpieczenia od ryzyka. Kerouac pędził, Ginsberg krzyczał, Burroughs rozrywał konwenanse. To nie była estetyka grzecznych salonów, ale lekcja, że wolność słowa nie jest dodatkiem do demokracji — ona jest jej rdzeniem. W tym samym czasie za oceanem kipiał inny świat: bunty studentów, rewolucja obyczajowa, przyszłe fale feminizmu. Człowiek miał być „autentyczny” i „wolny”, też w twórczości. Kiedy do szkoły wchodził postmodernizm, podsuwał podejrzliwość wobec każdej „jedynie słusznej” opowieści: wszystko zdawało się względne, pełne ironii i cytatów, konwencje mieszały się jak style w playlistach.
A potem rzeczywistość docisnęła gaz. Globalizacja rozlała się szeroko, rynki przyspieszyły, a my dostaliśmy w ręce internet. Najpierw fora i blogi, potem media społecznościowe: Web 2.0, w końcu bardziej złożone modele — Web 3.0 i 4.0 — gdzie algorytmy podpowiadają, co „lubimy”. Granice przestały być problemem: studiujesz w innym kraju, pracujesz zdalnie, kupujesz w pięciu walutach, podróżujesz tanimi liniami. Z drugiej strony ta sama sieć zabiera uwagę, dzieli na bańki i rozcieńcza odpowiedzialność. Możesz głośno mówić o ekologii i przewijać dalej, bo kolejny filmik już czeka w kolejce.
Kiedy miałem kilka lat, świat obejrzał na żywo 11 września 2001. Nagle okazało się, że wolność bywa bezbronna. Potem „wojna z terroryzmem”, długie debaty o bezpieczeństwie, o tym, ile prywatności oddać, żeby czuć się spokojniej. Dalej kryzysy finansowe i wreszcie pandemia COVID-19, która zamknęła ludzi w mieszkaniach i komputerach, pokazując, że historia wcale się nie skończyła — choć część mędrców jeszcze niedawno obiecywała „koniec wielkich dramatów” wraz z rozwojem liberalnej demokracji. Postmodernizm uczył nieufności wobec wielkich narracji — i słusznie — ale płaci się za to niepewnością: jeśli wszystko jest ironią i pastiszem, to z czego zbudować wspólny dom?
Pomagają dwie starsze szkoły myślenia. Egzystencjalizm przypomina, że wolność boli: człowiek jest „wrzucony” w świat i tworzy siebie czynami, bez gwarancji, bez gotowych recept. To nie brzmi jak slogan reklamowy, ale jest uczciwe; uczy odpowiedzialności. Neopsychoanaliza ostrzega, że gdy zamienimy życie w niekończące się „dodaj do koszyka”, oddajemy wolność za wygodę. Szczęście wymaga wysiłku, a nie tylko wyboru pakietu. Z kolei ruchy ekologiczne i alterglobalistyczne przypominają, że globalny styl życia ma koszty, których nie da się ukryć za kolejnym filtrem.
W mojej generacji — millenialsów i młodszych — spór o przyszłość toczy się na dwóch frontach. Pierwszy to informacja: albo nauczymy się rozpoznawać manipulację i propagandę, albo ktoś inny będzie wybierał za nas. Drugi to wspólnota: możemy zostać w wąskich bańkach, w których zawsze mamy rację, albo wyjść do rozmowy, która czasem boli. Mamy narzędzia, jakich nie miało żadne wcześniejsze pokolenie: otwarte granice, nieskończone biblioteki w kieszeni, szansę współpracy ponad podziałami. Ale mamy też ryzyko deindywidualizacji i relatywizmu, w którym nawet najważniejsze wartości rozpływają się w memach.
Czy to pesymistyczny obraz? Dla mnie — nie. Raczej realistyczny. Wolność to nie gwarancja szczęścia, tylko możliwość; potrzebuje charakteru, myślenia krytycznego i dialogu. Znam przyjemność zakupów i scrollowania, ale wiem, że na końcu świata czeka człowiek, nie pakiet. Jeżeli współczesność czegoś mnie nauczyła, to tego: strach przed prostą odpowiedzią bywa mądrzejszy niż prosta odpowiedź. A prawdziwa „autentyczność” to nie styl, tylko praca nad sobą i słowem.